Pielgrzymka – siedmiomilowe buty

Siedmiomilowe buty to nie tylko gadżet z dziecięcych baśni. To realna obecność Ducha Świętego, który działa jak chce i przez kogo chce.

Nie było fajerwerków, w zasadzie nic się nie działo, ale to „nic” to tylko pozór. Mam przyjaciółkę, która kiedyś powiedziała mi, że powinnam zapisywać wszystko, co uważam za działanie Ducha Świętego, a z czasem dostrzegę Jego obecność w moim życiu. Otóż ta przyjaciółka od wielu lat chodzi na pielgrzymki do Częstochowy i namawiała mnie, żebym wyruszyła z nią, jednak traktowałam pielgrzymkę, jako przestrzeń, gdzie przybywają jacyś nawiedzeni ludzie, ludzie z którymi właściwie nic mnie nie łączy.

Pielgrzymka w moim wyobrażeniu to było miejsce jeżeli nie dla religijnych fanatyków, to dla przesadnie rozmodlonych, starych ludzi z różańcami i „klepanymi” zdrowaśkami.

To na pewno nie było miejsce dla mnie, ale gdy poszłam pierwszy raz, okazało się, że jest jeszcze gorzej.

Czas start

W 2015 roku powiedziałam ok, dwa dni, tyle mogę przetrwać. Poranna Eucharystia, a ja jestem spanikowana, co ja tutaj robię, gdzie ja się pcham, po co mi to wszystko. Wychodzimy, idziemy kilka godzin, pierwszy postój i okazuje się, że moje kanapki przez przypadek trafiły do bagażu głównego, nie podręcznego. Na szczęście są ze mną znajomi i dzielą się posiłkiem. Idziemy dalej, fizycznie jest świetnie, nic nie boli, nie ma pęcherzy, ale dołuje mnie ten hałas, nieustanny fun i śpiew.

Bałam się, że będę miała problem z „moherowymi beretami”, a tu nieustannie śpiewają i pokrzykują z radością.

Po kilku godzinach mam tego dosyć, nie mój klimat, idę, choć narasta we mnie, nazwijmy to łagodnie, gniew. Fizycznie nadal świetnie, w końcu jeżdżę na rowerze i biegam, moje stopy i mięśnie są przyzwyczajone do wysiłku, ale sądziłam, że będzie więcej skupienia.

Zaczyna się różaniec i nagle pyknięcie, podoba mi się, z każdą „zdrowaśką” wkręcam się w ten klimat coraz bardziej. Nie będę ukrywać, że różaniec trzymałam w ręku wiele lat temu i nie pamiętałam, jak się go odmawia. Po kilku minutach ogarniam już melodię, na którą śpiewają. To samo z Koronką do Miłosierdzia Bożego. Łapię się na myśli, że to jest piękne. Wtopiłam. Wkurza już niemal wszystko i wszyscy, ale różaniec i Koronka są piękne. Miały być rekolekcje w drodze, konferencje głoszone przez kapłanów, a tu dwa dni i nic. Rozczarowanie. Z ludźmi idzie chyba trzech księży, kilku pojawia się co jakiś czas na poboczu drogi i macha. Są na pielgrzymce, bo ktoś im kazał, a generalnie… no, cóż. Gdy kończy się dzień, mam ochotę gryźć.

To nie ma końca, idziemy i idziemy, a oni nadal śpiewają i się cieszą.

Boli mnie głowa i trzymam się myśli, że jeszcze tylko jeden dzień. Poranek i kolejne odkrycie. Godzinki. Chyba zwariowałam, ale to mi się podoba, nie znam słów, ale ta melodia, coś pięknego, koniecznie muszę to ogarnąć po powrocie do domu. Oczywiście okazało się, że to tylko słomiany zapał.

Pielgrzymkowe owoce, czyli coś do schrupania

Po kilku tygodniach pojechałam do Lichenia i tam znalazłam piękny różaniec ze sznurka. Nie kupiłam go, ale pomyślałam, że ja też mogę taki zrobić i w ten sposób zaczęłam splatać różańce, którymi obdarowuję znajomych. Ja, która zapomniałam, jak odmawiać różaniec, zaczęłam robić różańce. Totalne szaleństwo.

Dziś wiem, że Maryja dała mi potężną broń, różaniec, ale o mojej przygodzie z nim napiszę w innym wpisie, teraz tylko mogę zaznaczyć, że stał się nieodzownym elementem mojego życia.

Dziś uważam, że te dwa dni na pielgrzymce, była to największa łaska, jaką otrzymałam od Ducha Świętego. To tak jakbym założyła duchowe, siedmiomilowe buty, otworzyły się moje oczy.

Pielgrzymka całą parą

W 2018 roku poszłam już na całość, 7 dni pielgrzymki, a każdy krok był modlitwą, dziękuję Bogu za ten czas, za ludzi, których poznałam (daleko im do religijnych fanatyków), za moją przyjaciółkę, która była dla mnie przewodniczką na tym nieznanym terenie.

Przed wyjściem znów zwątpienie, przecież będzie beznadziejnie, jak kilka lat wcześniej. Przyjaciółka idzie, ale w służbie muzycznej, więc będę sama, tysiące myśli, a każda krzyczy: nie idź. Poranek jest piękny. Jedziemy mostem, a mgła gęsto ściele się nad rzeką, jakby otula drzewa i krzewy, słońce gdzieś nieśmiało próbuje przebić się i zapanować nad krajobrazem. Początek mszy trudny. Niepokój utrzymuje się jednak tylko do czytania Ewangelii. Bóg mówi do śpiącego Józefa „Nie lękaj się Józefie…”, a ja nagle czuję, że wszystko odchodzi.

Znikają lęk i panika, znika zwątpienie. Jestem Józefem, który ma przyjąć wolę Boga. Naprawdę Bóg działa, jak chce. Opanowuje mnie pokój, nie ważne co będzie, będzie z Bogiem i Maryją.

Wydaje się, że to było kilka dni, które były czymś naturalnym. Kilka lat temu wyśmiałabym tego, kto powiedziałby, że pójdę na pielgrzymkę. Już nie denerwuje mnie ta nieustanna radość i pokrzykiwania, nie muszę się w to włączać, mogę odciąć się i zatopić we własnych myślach. Wtedy idzie się najlepiej, mam ten czas, kiedy mogę przemyśleć wiele spraw, trzeba tylko umiejętnie zatopić się w tym, co się dzieje, a wtedy znika wszystko, co wkurza, zostaje Bóg, który kroczy obok Ciebie. Tak, zaraz ktoś powie, że pielgrzymka do Częstochowy, to powinna iść obok Maryja, ale przecież przez Maryję do Boga, więc jednak Bóg.

Teraz podwójnie szanuję tych kapłanów, którzy nie ograniczają się do machania z pobocza drogi czy pojawiają się sporadycznie, ale idą przez cały czas i dbają o ludzi. Spowiadają i głoszą konferencje, rozmawiają, organizują transport i kawę dla swoich parafian. Są tacy i należą im się słowa uznania, reszta, cóż, nie będę oceniać i denerwować się, to nie ma sensu, choć boli.

Jeżeli ktoś się waha czy wybrać się na pielgrzymkę, mogę szczerze polecić. Nie jest łatwo, pojawią się kryzysy, wielu mówi, że największe wątpliwości są tuż przed wyjściem, ale trzeba je pokonać, a ja mogę to potwierdzić.

Dla mnie największym odkryciem był różaniec, a potem już się potoczyło, ale o tym przeczytacie w innym miejscu.

Autor: Katarzyna Kucharczyk

Tekst pochodzi z https://bieguny.blog.deon.pl/

Zdjęcie: Biuro Prasowe Jasna Góra http://jasnagora.com/